Po paru godzinach w pyle żółtym dotarliśmy do Morza Czerwonego.
Przyznam się że deczko wtedy zwątpiłem. Wiało mocno, plaża kamienista, w powietrzu tumani się ten cały hansim (prawie jak han solo) jest środek nocy, z nami dzieci psy nie wiadomo co jeszcze. Pomyślałem - może trzeba było zostać w Tel Avivie i zobaczyć jak wygląda jego osławione czwartkowe życie nocne. Ale fakt iż byłem gdzie byłem przyjęty do wiadomości szybko rozgarnął wątpliwości jako nieważne i wzięlim się do roboty.
Rozstawienie się w takim więtrze chwilę zajęło, ale po wszystkim byłem w sumie nawet dumny że brałem w czymś takim udział. Trochę mi się skojarzyło to z Long Way Round. Namiotu przyginało do ziemi, ale nie odlatywały w ciemność (tumaność) zatoki Aqaba (Eilat).
Usiedlim, Graham wyciągnął co wyciągnął, pociągnęlim w zacnym i ciekawym gronie (ksiądz, bhyły pracownik ambasady, obecny pracownik ambasady i ja, kobiety i dzieci już spały) patrząc pretty much w nicość i posłuchalim łopoczących namiotów i pluskających fal po czym udalim się spać do owych łopoczących namiotów, Wbrew moim własnym obawom, zasypiać zacząłem szybko, tylko jeszcze w pół śnie wyłapałem jakieś błyskanie kogutów i rozmowę po hebrajsku Apolinarego z kimś. Rano się okazało że szukają kobiety z 9letnim dzieckiem.
P.S. Dziękuje OSi za wpisanie poradę, dzięki któremu P.S. stał się zbędny...